niedziela, 4 kwietnia 2010

I to już koniec

Niestety, wszystko co piękne szybko się kończy. Nasz podróż poślubna dobiegła końca. Wróciliśmy do Europy z tropików wprost do mroźnego piekła. Podczas przesiadki w Moskwie było -24C. Na szczęście w Warszawie tylko -4C więc nasze zapasy ubrań wystarczyły by w znośnej formie dotrzeć do metra a potem do domu.

Stolica przywitała nas chmurami i wszechogarniającą szarzyzną oraz nowym terminalem na którym ze zdziwieniem odkryliśmy znane nam już wcześniej z Azji ruchome chodniki jak z kreskówki Jetson.

Trzeba było zakupić bilety miesięczne i powrócić do znojnej codzienności by znów marzyć i planować nowe podróże dalekie i bliskie.

Lotnisko w Warszawie

Zakochałem się

Tak tak, zakochałem się w Hong Kongu. Jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Azjatyckie miasto z europejskim charakterem. Ma wszystko, czego potrzebuję i co mnie tak kręci. Duże miasto, w ciągłym ruchu, ze świetną komunikacją, azjatyckim jedzeniem i tym orientalnym sznytem barw i zapachów oraz przede wszystkim zimową temperaturą 15C. Jedyny mankament to koszty pobytu, noclegu, jedzenie drogie, komunikacja też, no, ale gdyby tak znaleźć tu pracę... port jest, jachty stoją, ludzie z całego świata każdego dnia przylatują odlatują, kto wie może kiedyś....
Po odnalezieniu słynnej noclegowni na Nathan Rd. przez 2h szukaliśmy jakiegokolwiek wolnego pokoju na jedną noc za znośne pieniądze, który by nie przypominał schroniska dla bezdomnych. W końcu nasze wysiłki zostały nagrodzone i mogliśmy wreszcie wziąć prysznic, pierwszy ciepły prysznic od kilku tygodni.
Hong Kong przywitał nas temperaturą dużo niższą od tej, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni przez ostatnie kilka tygodni, więc trzeba było się przebrać i przeprosić z butami, skarpetami i długimi spodniami.
Mieliśmy 24h na zwiedzenie HK. Ciężko było wybrać, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na Ocean Park oraz największy na świecie pokaz laserów i neonów zlokalizowanych na budynkach miejscowego city. Niestety jak to mamy w zwyczaju za bardzo żeśmy się grzebali, więc zamiast spędzić dzień na zabawie bez pośpiechu, zapłaciliśmy kupę kasy za bilety wstępu do Ocean Parku i niewiele skorzystaliśmy z licznych atrakcji...
Wieczorem obejrzeliśmy pokaz światło dźwięk, choć sam dźwięk był kiczowaty i strasznie 'Chiński', ale ogólnie wrażenie całkiem pozytywne i warto to zobaczyć.
Tuż przed przejazdem na lotnisku poszliśmy na nasz ostatni azjatycki posiłek, szkoda tylko, że w takim pospiechu i przy niewielkim wyborze no, ale dwa razy się nie popełnia tego błędu, więc nie miałem zamiaru się spóźnić na lot do Moskwy a tym samym do domu.
Zdjęcia z Hong Kongu
Zdjęcia Dasi z Hong Kongu

Dzień przelotów

Po szybkiej ewakuacji z GH i nerwowej próbie złapania trycykla na lotnisko dotarliśmy jednak przed czasem. Byliśmy głodni i jak zwykle niewyspani. A tu niespodzianka, lotnisko zamknięte!? Okazało się, że otwierają je tuż przed odlotem, więc przyszło nam trochę poczekać na wejście do środka i odprawę. Po godzinie nadaliśmy bagaże po uprzednim długim upychaniu najcięższych przedmiotów w plecach podręcznych by się zmieścić w limicie 15kg. Teraz mogliśmy wyjść na zewnątrz i poszukać czegoś do jedzenia. Zajęło nam to tylko chwilę, lecz to, co dostaliśmy do jedzenia nie było zbyt porywające, ale za to blisko i w miarę szybko. Posileni i napojeni wróciliśmy na lotnisko akurat, gdy ludzie zaczęli się ustawiać do wyjścia na płytę lotniska by dostać się do samolotu.

Po niedługim czasie znów lecieliśmy w stronę Manili.

Na miejscu mieliśmy kilka godzin na oczekiwania na połączenie do Hong Kongu, co Dasia skrupulatnie wykorzystała na sen a ja na zrobienie kilku zdjęć.

O czasie stawiliśmy się do ostatniej Filipińskiej odprawy oczywiście psiocząc na zdzierstwo opłaty lotniskowej po 750 peso od osoby. Jeszcze tylko duty free, karty pokładowe i zgodnie z planem odlecieliśmy do Hong Kongu.

Migawki z lotniska

Pożegnanie z rajem

Po powrocie do Puerto Princesa zameldowaliśmy się ponownie w tym samym GH co przy poprzednim pobycie. Co prawda styl klasztorno - koszarowy nam nie przypadł do gustu, ale cena była w sam raz na naszą coraz bardziej pustą kieszeń.

Planując pobyt na Palawanie ustaliliśmy, że przed odlotem do Manili zobaczymy farmę krokodyli i co najważniejsze, choć raz pojedziemy na jakiś snoorkling na rafie koralowej. Miało to być ukoronowanie naszej podróży.

Dlatego zaraz po przyjeździe i ogarnięciu się pojechaliśmy na rzeczona farmę krokodyli. Przy okazji mogliśmy także obejrzeć przedstawicieli lokalnej fauny pozamykanych w niezbyt przyjemnych warunkach. (Zdjęcia Dasi)

Ostatni dzień pobytu na Palawanie poświęciliśmy na snoorkling. Choć cena za taka wycieczkę okazała się bardzo wysoka to jednak bez wahania zapłaciliśmy i znów mogliśmy pływać w przejrzystej szmaragdowej wodzie podziwiając niesamowity podwodny świat. Feeria barw i kształtów cieszyła nasze oczy a my nie mogliśmy się oderwać od podglądania życia ryb i rafy koralowej.

Jedną z atrakcji takiej wycieczki jest karmienie ryb. Należy zawczasu zakupić lokalne bułki a następnie podczas snoorklowania mieć je przy sobie. Ryby są przyzwyczajone do obecności ludzi, którzy je karmią, więc bez oporów rzucają się na kęsy pieczywa trzymane w dłoniach, niektóre są tak bezczelne, że gryzą po palcach a co większe sztuki potrafią to zrobić naprawdę boleśnie, o czym się przekonałem kilkakrotnie

Wycieczka obejmuje snoorklowanie na trzech rafach przy trzech różnych wyspach, każde z miejsc jest inne tak jak ryby, które można tam podglądać. Bardzo ciężko jest się oderwać od pływania pośród takiej różnorodności. Jednak czas jest nieubłagany a wycieczka musi być realizowana zgodnie z planem. Bardzo miłym akcentem jest lunch, na który składają wszystkie lokalne przysmaki podane w sposób swojski i bezpretensjonalny. Oczywiście zawsze można sobie coś dodatkowo zamówić jak homara czy kraby. My ze względu na szczupłość funduszy musieliśmy poprzestać na tym, co było wliczone w cenę, ale i tak najedliśmy się do syta i to samych specjałów!

Wycieczka trwała w sumie od, 0800 do 1700 więc wróciliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni i pod ogromnym wrażeniem tego, co zobaczyliśmy.

Czas pobytu na Palawanie dobiegał do końca. Wieczorem poszliśmy na pożegnalna kolację do restauracji. Wszystkie dania okazały się bardzo smaczne a cena nie wygórowana. Zadowoleni i najedzeni ponad miarę wróciliśmy do GH by się spakować przed czekającym nas odlotem do Manili następnego dnia.

Zdjęcia Dasi ze snoorklowania

Moje krokodyle
Krokodyle Dasi

poniedziałek, 1 marca 2010

Prawie jak w raju

Prawie robi wielka różnicę jednak o tym później...
Podróż trwała niewspółmiernie długo w stosunku do ilości kilometrów jakie trzeba było przebyć ale to zasługa "fenomenalnych" dróg na Filipinach, myślę że na wzór Polskich z lat osiemdziesiątych z domieszką Ukraińskich i górskim szlakiem na Śnieżkę. Całą drogę przespałem na niewygodnym siedzeniu przebudzając się na licznych przystankach. Po jakiś trzech godzinach nareszcie dotarliśmy do celu. Zaraz po dotarciu na miejsce zostaliśmy obskoczeni przez naganiaczy. Ponieważ nie mieliśmy żadnej rezerwacji ani koncepcji na nocleg daliśmy się takiemu jednemu zaciągnąć do ichniego "kurortu" gdyż oferował go w całkiem godziwej cenie po 500 peso za bambusowa chatkę. By dotrzeć na miejsce musieliśmy się przejść ponad kilometr po szerokiej plaży w upalnym słońcu grzęznąć w białym wilgotnym pisku po kostki. NARESZCIE! takie Filipiny jakie sobie wyobrażaliśmy i o jakich marzyliśmy planując ten wyjazd! Po dwóch tygodniach szwędania się bez potrzeby po filipińskich wyspach mieliśmy to czego tak nam brakowało, a wystarczył godzinny lot z Manili i 3 godziny "rollercostera" po filipińskich drogach. Tak powitał nas Sabang - szumem błękitnych fal, olśniewający Słońcem i białym drobnym gorącym i wilgotnym piskiem pod stopami.
Zziajani dotarliśmy po 20 min do GH.  
                                   zabawa w falach
Oczekując na zakwaterowanie spędziliśmy godzinę czasu na rozmowach z grupą Polaków, która właśnie zwalniała "nasze" przyszłe bungalowy.
Chatki okazały się bardzo skromnie wyposażone ale za to w świetniej i urokliwej lokalizacji. Ochoczo jednak zakwaterowaliśmy się i po prysznicu ruszyliśmy na "miasto". Po wstępnych oględzinach okazało się że nie jest tak źle jak się wydawało na miejscu gdzie ceny za napoje i jedzenie były dość niekorzystne na nasza kieszeń. Rozpoznanie terenu i sklepów oraz jadłodajni zajęło nam dwie godziny choć można to było zrobić w 20 min. Po posiłku i zakupach wróciliśmy do GH gdzie do późnych godzin nocnych w towarzystwie międzynarodowym snuliśmy rozmowy o podróżowaniu i różnicach kulturowych. Nie obyło się również bez nauki narodowych toastów. Dzięki wrodzonej Polskiej gościnności (Magdy i Moniki) międzynarodowe towarzystwo przy podarowanej Żubrówce długo jeszcze się uczyło "na zdrowie".
Kolejne dni upływały nam na słodkim leniuchowaniu i nic nie robieniu. Opalanie przerywaliśmy na posiłki i spacery do miasteczka po zapas trunków i owoców a z czasem na posiłek w innej restauracji. W tak zwanym międzyczasie odbyliśmy obowiązkową wycieczkę do podziemnej rzeki która okazał się warta swojej "sławy".
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.
                                  tak mieszkaliśmy

Pierwsza skończyła się gotówka a właściwie peso. Kurs dolara na miejscu jest nieprzyzwoicie złodziejski więc z tego powodu po koniecznej wymianie 100$ byliśmy w plecy dobrą kolację lub jeden nocleg. Po drugie po dwóch dniach skończyła się ładna pogoda i zaczęło lać prawie przez cały dzień a do tego bardzo mocno wiać. Na początku poszliśmy się wyskakać w dużych morskich falach, ale po kolejnym dniu sztormu mieliśmy dość ciągłego szumu morza. Na domiar złego obsługa zaczęła nas olewać i każde nasze zamówienie robiła z taką opieszałością i łachą że musieliśmy sobie poszukać innej jadłodajni co w ostateczności wyszło na naszą korzyść. Niezależnie od wszystkiego prąd w Sabang bywa ale głównie go nie ma więc po 2200 zapadały "egipskie ciemności" i tylko świeczki i latarki pomagały się nie pozabijać o siebie w małym domku. Jedynie oglądanie filmów na laptopie na werandzie przypominało nam że jednak gdzieś musi być cywilizacja. Z drugiej jednak strony miało to swój urok. Stłumiony szum morza, ciepła wilgotna bryza, nieprzenikniona ciemność, weranda bambusowej chatki, lokalny baileys z rumu i my blisko siebie na bosaka oglądający film.... eshh ależ to romantyczne, gdyby tylko nie to cholerne robactwo co nas niemiłosiernie gryzło. Więc też trzeba było wydawać pieniądze na repelenty w cenie dalece odbiegającej od normalnej.
Czas mijał szybko a pieniędzy ubywało w kieszeni. Za ostatnią gotówkę co do jednego peso po 5 nocach musieliśmy wracać. Żal było opuszczać Sabang bo znów wyszło piękne słońce? a morze tak cudownie szumiało łagodnymi falami....
Opuściliśmy Sabang w ciasnym jepneju? w samo południe w pięknym słońcu z głębokim przekonaniem że kiedyś jeszcze tu wrócimy!


moje rajskie wspomnienia
a takie wspomnienia są Dasi

Special bonus - "głupie mordy"

Blisko celu

 
Po dotarciu na Palawan spędziliśmy cały dzień w Puerto Princessa gdzie obejrzeliśmy lokalne sklepy z pamiątkami oraz zjedliśmy bardzo dobra kolację na przeciwko naszego GH. Z oszczędności wybraliśmy coś pomiędzy koszarami a klasztorem i zamieszkaliśmy 10 min na piechotę od centrum miasteczka. Po PP wszyscy poruszają się trycyklami więc na każdym rogu byliśmy namawiani na podwózkę ale jak zwykle poruszaliśmy się na piechotę ku nie zadowoleniu lokalesów.
Już pierwszej nocy przekonaliśmy się boleśnie że PP to miejsce bardzo turystyczne a za razem zadupiaste jak całe Filipiny, bo po 1900 wszystkie normalne sklepy były na głucho zamknięte a te otwarte oferowały towary tylko dla turystów po okazyjnej cenie 400% większej niż normalna. Żeby kupić browara i Tanduay rum nałaziliśmy się chyba z godzinę nie mówiąc o znalezieniu czegoś na popitkę typu sprite. Oczywiście nie znając topografii miasteczka daliśmy się zrobić w balona lokalesom i poszliśmy w złym kierunku w stronę lotniska gdzie były o tej porze otwarte tylko "takie sklepy". Nie zrażeni niepowodzeniem spędziliśmy resztę wieczora w towarzystwie Magdy i Moniki u nich na werandzie popijając wszystko to co nam się udało wspólnie zakupić - ot Polaków późno nocne rozmowy przy czymś mocniejszym, było o życiu, miłości i związkach, zdradach itp...
Następnego dnia rano ruszyliśmy do Sabang naszego głównego celu pobytu na Palawnie. Najpierw dotarliśmy trycyklem na dworzec autobusowy by załapać się na jeden z dwóch autobusów/jepenejów z PP do tego miasteczka a raczej nadmorskiej wioski/kurortu, które odjeżdżają bardzo rano jeden koło 0600 a drugi koło 0930. Po wrzuceniu bagażu na dach autobusu i solidnym przymocowaniu do bagażnika, mogliśmy poświęcić resztę czasu na zjedzenie śniadania z miejscowymi i zrobienie kilku zdjęć. Po niedługim czasie ruszyliśmy ku naszemu przeznaczeniu...

wtorek, 16 lutego 2010

Chocolate Hills i Tarsier Santcuary






Pomiędzy zaplanowanym lotem na Palawan a opuszczeniem Panglao spedziliśmy dwa dni na Boholu zliczając Filipińskie "must see". Wycieczkę na Chocolate Hills rozpoczęliśmy przejazdem jepnejem pod dworzec autobusowy przy Island City Mall. Tu po oględzinach lokalnego bazaru i spróbowaniu wina palmowego złapaliśmy autobus do Carmen by po 1,5h już na piechotę ruszyć na taras widokowy. Po wykupieniu biletów po 50 peso droga na szczyt wolnym krokiem zajmuje max 15min i na pewno nie warto korzystając z oferowanej podwózki motocyklem przez lokalnych mieszkańców. Na miejscu to co zwykle bywa w takich miejscach:kilku fotografów, kiczowate pamiątki i lody oraz strasznie droga restauracja z jeszcze droższym piciem. Widoki okazały się całkiem miłe oku więc narobiliśmy sporo zdjęć - jak główna atrakcja to trzeba było...
Oczekując na autobus powrotny, w lokalnym sklepie dokonaliśmy hurtowego zakupu koszulek na prezenty po bardzo korzystnych cenach, zdecydowanie różnych od tych jakie do tej pory mieliśmy okazje spotkać. Poza tym zostaliśmy nieco "podwędzeni" na przystanku przez miejscowego naganiacza który z nudów palił sobie ognisku choć było ze 30C! Do miasta wróciliśmy jednym z ostatnich autobusów kursujących na tej trasie (ostatni 1730).
Następnego dnia znów zaczęliśmy wycieczkę od pojechania na dworzec autobusowy. Tym razem czekając na odjazd jepneja w stronę Sikatuna dogębniej zapuściliśmy się w lokalny bazar, który w swej głównej części okazał się targiem rybnym o czym wymownie świadczył unoszący się wszędzie charakterystyczny zapach.
Po nacieszeniu zmysłu wzroku sea foodem ruszyliśmy w drogę do celu przeznaczenia. Na miejsce dotarliśmy po 30 minutach. Samo zwiedzanie jest uzależnione od pogody gdyż ta determinuje czy wyraki będą widoczne czy ukryte (bo lubią gdy jest słonecznie chociaż prowadzą nocny tryb życia). Po uiszczeniu niewielkiego datku w wysokości 20 peso przewodnik oprowadza po niezbyt dużym ogrodzonym terenie wyszukując zwierzaczków wśród gęstej roślinności. Wyraki są malutkie jak zaciśnięta pięść więc nie łatwo je dostrzec a już na pewno bardzo trudno je z fotografować bo są dość płochliwe, rzadko siedzą nisko a często też są niedoświetlone lub akurat kadr wychodzi dokładnie pod światło. Niestety na terenie rezerwatu przebywa tylko 10 wyraków więc jeśli się trafi na złą pogodę taką jak my mieliśmy w dniu zwiedzania to raczej ma się nikłą szansę na zobaczenie wszystkich. My widzieliśmy tylko 5 osobników a całe zwiedzanie zajęło nam może 25-30 min.
Słyszeliśmy że na Boholu jest jeszcze wiele innych miejsc gdzie można nawet wziąć wyraka do ręki czy pogłaskać ale są to zazwyczaj już prywatne przydomowe "mini zoo" do których nie dotarliśmy bo i tak byśmy nie wiedzieli gdzie.
Filipińskie "must see" na Boholu jest jak na mój gust nieco przereklamowane choć warto było poświęcić na to czas i zobaczyć coś nowego.

wtorek, 19 stycznia 2010

Czy to już ten raj...?


             zimny San Miguel w 30 stopniowym słońcu....ach! 

Po tygodniu nużącej i męczącej podróży z Manili na południe Filipin wreszcie dotarliśmy na wyspę Bohol która ma bezpośrednie połączenie mostowe z maleńką wysepką Panglao. To tu mieliśmy nadzieje odzyskać wiarę w rajskie piękno plaż i zakątków Filipińskich oraz odpocząć przez nic nie robienie.
Faktycznie jest tu pięknie! Są piaszczyste plaże i modra woda, palmy delikatnie kołyszą swymi liśćmi pieszczone morską bryzą.... eshhh można by rzec że cudownie! Wzdłuż wybrzeża pełno pocumowanych lokalnych łodzi i motorówek dla nurków, pomniejsze wysepki i rafy...
Czego chcieć więcej? A no właśnie, wszystko co ładne musi też swoje kosztować. Na Panglao koszt pokoju to minimum 800 peso, posiłki w restauracjach na plaży to wydatek minimum 600 peso za dwie osoby a do tego wszystkie są zamykane po 2230. Nieliczne sklepy wzdłuż plaży sprzedają towar po dwu lub trzykrotnie zawyżonej cenie a te dla lokalesów są skutecznie oddalone i zamykane dość wcześnie. Kafejki internetowe sztuk dwa proponują swoje usługi po odstraszających cenach. Poza tym przypływ zabiera prawie w całości 2 metry plaży jaka pozostała po zabetonowaniu całego wybrzeża przez hoteliki i restauracje, a odpływ odkrywa dno porośnięte glonami które też walają się po odsłoniętej plaży cuchnąc nieprzyjemnie smażone w słońcu skutecznie zniechęcając do pływania.
Co dodać jeszcze? Słońce jest i to solidnie palące ale tylko od godzin porannych tj. 0700 do wczesnego południa bo zazwyczaj koło 1300-1330 krawędź wyspy zaczynają pokrywać chmury i choć morze 300 m od plaży nadal rozświetla słońce to plaża zazwyczaj jest już skryta zwałami ciemnych chmur z których później zaczyna padać choć niezbyt długo acz intensywnie.
Nasz pobyt w tym uroczym lecz drogim zakątku trwał tylko trzy dni i dał nam nadzieję że tu na Filipinach jeszcze odnajdziemy to po co naprawdę przebyliśmy te kilkanaście tysięcy kilometrów.

Z Boholu na Panglao można się dostać na wiele sposobów jednak aby dotrzeć na Alona Beach już nie jest tak prosto. Najlepszym sposobem jest wzięcie tricykla. Cena stała to 300 peso ale można się stargować na 250 lub 200. Przede wszystkim należy dostać się z lotniska lub portu do centrum miasta i tu poszukać transportu na Panglao. Gorzej gdy trafi się do Tagbilaranu po zmierzchu wtedy nie ma już autobusów i jeepnejów na Panglao a i cenę jest o wiele trudniej zbić u kierowcy tricykla.

Wybierając się na kolację na plaży najlepiej poszukać knajpki z wystawką towaru na lodzie tuż przed zamknięciem kramu, ceny zazwyczaj spadają o jedną trzecią do nawet połowy za świeże owoce morza i ryby, my tak zrobiliśmy i jedliśmy najpyszniejsze kalmary jakie kiedykolwiek było nam dane próbować!

Zdjęcia z namiastki raju
Tak to uchwyciła Dasia

piątek, 15 stycznia 2010

To nie jest raj

Do Manili z Sajgonu dotarlismy kolo 0430. Tym razem juz wiedzielismy jak sie wydostac z lotniska, wiec bez klopotu wsiedlismy do jepneja i podjechalismy do EDSA. Tu postanowilismy zjesc sniadanie a przy okazji okazalo sie ze znalezlismy od reki przystanek autobusow jadacych do Luceny. Wybralismy ten wariant gdyz zrezygnowalismy z jazdy w strone pryskajacego wulkanu a tym samym z ewentualnego nurkowania z rekinami wielorybimi w Donosol. Naszym pierwszym celem byla wyspa Marinduque na ktora dotarlismy tak....
Tu spotkalo nas pierwsze a za razem chyba ostatnie tak mile osobiste spotknie z goscinoscia Filipinczykow. Miejsce noclegowe znalezlismy juz po nocy i po prysznicu postanowilsmy cos zjesc. Niesty w porownaniu do Wietanmu, Chin czy nawet Laosu na Filipinach w malych miejscowosciach graniczy to z cudem. Na szczescie zupelnie przypadkowo trafilismy na prywatna impreze jakiegos bractwa filipinskiego ktore celebrowalo jakas tam swoja rocznice. Zwiedzeni muzyka wkroczylismy z ciemnosci na posesje i juz tak zostalismy przez nastepne 4h jedzac i pijac wszystko co bylo na stolach. Gospodarze okazali sie bardzo przyjazni, goscinni i otwarci co sprawilo ze czulismy sie wysmienicie w towarzystwie tych ludzi i bylo nam bardzo przykro ze musimy ich opuscic kolo 2300 bo juz o 0600 czekala nas pobudka by zdazyc na jedyny prom o 0800 z Gasan na wyspe Mindoro
Jeszcze tego samego dnia dotarlismy po wielu godzinach do portowego miasteczka Roxas na poludniowym koncy wyspy Mindoro. 
           dobre dla krasnolodkow i Filipinczykow, ale dalismy rade

Niestety biletow na ostatni prom dla nas juz zabraklo wiec bylismy zmuszeni przenocowac w takich to warunkach.
Rano ruszylismy znow w droge z zamiarem dotarcia do filipinskiej mekki turystycznej czyli na wyspe Boracay. Niestety po przyplynieciu na wyspe Panay okazalo sie ze pogoda jest fatalna i ma taka byc przez nastepny tydzien ogolnie w calych poludniowych Filipinach. Po niedlugiej naradzie zlapalismy w biegu ostani tego dnia autobus do IloIlo. Dotarlismy na miejsce juz po nocy i musielismy poszukac noclegu bez szans na grymaszenie. Na szczescie tym razem nawet cos utargowalismy wiec nie bylo zle a nawet zjedlismy na kolacje cakliem niezle kawalki kurczaka smazone na glebokim tluszczu. Z rana zgodnie z planem ruszylismy na wyspe Guimaras z zamiarem spedzenia tam kilku dni starego i nowego roku.(zdjęcia Dasi)
Nocleg wybralismy za porda LP. Pensjonat zwany tu Willa Igang okazal sie calkiem ladnym miejscem ale za to bardzo odludnym i cichym. Ceny okazaly sie stale wiec nie bylo szans na negocjacje i trzeba bylo przystac na 800 peso za noc za calkiem ladny pokoj na pietrze. I to by bylo tyle z pozytywow. Zarcie na miejscu okazalo sie srednio dobre w wyborze zadnym: kurczak albo ryba , lub wieprzowina wszystko mrozone i podawne z ryzem a na sniadanie do wyboru jajka albo jajka....
30 grudnia na miejscu z nami poza obsluga bylo jeszcze szescioro filipinskich turystow ale nastepnego dnia nie bylo juz nawet obslugi.
            trzeba sie bylo nie grzebac a tak czy beda miejsca?

Gdy zapadl zmierzch pozostalismy sami oraz ciec ktory zeby nas jeszce bardziej pograzyc wylaczyl swiatla na terenie calego osrodka. Bylo ciemno, ponuro i wszedzie daleko no ale poniwaz od rana bylismy na zakupach w "miescie" wiec zaradni Polacy nakupili sobie wszelakich alkocholi oraz wiktualow do spozycia wiec dzieki temu nie czulismy sie tak samotni i jakos dotrwalismy do nowego roku. Wiekszosc 1.01 2010 spedzilismy nieco sie opalajac i planujac dalsz droge bo chcielismy juz jak najszybciej opuscic ta niegoscinna wyspe co uczynilismy nazajutrz skoro swit wracajac do IloIlo.
Po 2 godzinach od przybycia na miejsce bylismy znow w drodze na wyspe Negros a dokladnie do miejscowosci Bacolod. Tu szybko zlapalismy autobus do Dumaguite czyli miasta znajdujacego sie na poludniu wyspy Negros. Spedzilismy tu tylko jedna noc bo tym razem naszym celem byla upragniona wyspa Bohol ale czemu tak bylo? juz w nastepnym poscie.

Podsumowanie za pierwszy tydzien na Filipinach wypada wiec blado:
1. Zarcie podle i malo mijesc gdzie mozna zjesc za niewielkie pieniadze, tak zle to chyba mialem w Kambodzy.
2. Brak zorganizowanej turystyki lub przynajmniej ruchu turystycznego, jedyne co jest zorganizowane to naciagacze w miejscach potencjalnie turystycznych, a jezeli juz nawet to bardzo drogo.
3. Noclegi podle lub kiepskiej jakosci za dosc wygorowane ceny, najdrozej jak dotychczasz? z moich wszystkich podrozy po Azji, jakosc Laotanska za ceny Tajskie.
4.Pomimo przejechania kilku wysp z polnocy na poludnie trudno bylo sie czyms naprawde zachwycic po drodze.
5. Wszelkie trekingi na wulkany wymagaja duzych nakladow finansowych i organizacyjnych wiec sie odechciewa na wstepie...
6. Jedyny plus to naprawde tani transport, ale juz oplaty portowe czy wylotowe czyste zdzierstwo i granda w bialy dzien!
7. Niestety wiekszosc transportu odbywa sie tylko za dnia a odjazdy autobusow lub odejscia promow z malych miejscowosci tylko skoro swit i zazwyczaj w ilosci sztuk jeden! Nie pozwala to na oszczednosci na noclegach w podrozy i trzeba tracic caly dzien (sloncie itp) na przemieszczanie sie.

Na promie z Panay
Rozklad promów na Ilo Ilo
Ilo Ilo
Z Luzonu na Marinduque
Z Marinduque na Mindoro
Roxas Mindoro

środa, 6 stycznia 2010

Delta Mekongu po raz drugi

Tym razem bylo milej bo nie mialem malarii jak dwa lata temu, wiec nie bylem tak nieprzytomny i cala wycieczka sprawila mi o wiele wiecej przyjemnosci. Takze program ulegl pewnej zmianie i to na lepsze, widac ze mimo roznych zastrzezen jakie mozna miec, Wietnamczycy sie staraja, buduja mosty i autostrady (choc nie maja kasy z UE) oraz zmianiaja programy wycieczek na ciekawsze i bogatsze co bylo widac golym okiem podczas dwoch dni za ktore zaplacilismy po 19$ od lebka. Generalnie to jak by sie nie starac i kombinowac to gdyby chciec to sobie zorganizowac samodzielnie to oszczednosc wyjdzie minimalna w granicach 1-2$ a ile przy tym bedzie roboty i ganiania... wiec polecam odpuscic sobie "cwaniakowanie" i wykupic grzecznie gotowy pakiet, lub ustalic cos indywidualnie w biurze, napewno da sie zalatwic.
Wycieczki opisywac nie bede bo mi sie nie chce, niech zdjecia same opowiedza to czego nie napisze.
Jedyne co chce podkreslic to fakt iz mielismy SWIETNEGO przewodnika! Imie jego Tac (prawie jak Duck), z duzym poczucie humory, ogromnym dystansem, bezpretesjonalnoscia i serdecznoscia w 100% polecam!
Pracuje w biurze TK Brothers Cafe czy jakos tak, latwo znalezc niedaleko Bui Vien w Sajgonie.

Duzo zdjec z Delty Mekongu

Przystanek Nha Trang

Po 12h calkiem przyjemnej podrozy z Hoi an musielismy zaliczyc obowiazkowy przystanek w Nha Trang, celem wyladowania siebie i bagazy z autobusu, by po ponad godzinie znow sie zaladowac w ten sam autobus z tym samym kierowca ale juz na innych miejscach. Typowe bzdorne kombinowanie Wietnamczykow byle nabic sobie kase na czymkolwiek, np na drogim sniadaniu serwowanym w knajpie obok biura w ktorym mielismy czekac na podstawienie autobusu. Co ciekawe a wlasciwie normalne w Wietnamie jakiekolwiek ustalenia z biura w ktorym sie kupuje bilety sa bezwartosciowe po przebyciu kilkuset kilometrow, nikt nic nie wie i wszystko nalezy usatlic od nowa, jak naprzyklad to ze nie ma sie zamiaru spedzic w Nha Trang kilku godzin czekajac na popoludniowe polaczenia do Sajgonu itp.
Tu wazna uwaga dla wszystkich ktorzy podrozuja lub beda podrozowac za pomoca tzw. open ticket.
Jezeli to tylko mozliwe ZAWSZE domagajcie sie dostarczenia wam biletu z nr SIEDZENIA/LEZANKI a nie jakiegos nic nie wartego swistka wystawianego w hotelu.
Poniewaz swistek jest tylko informacja dla organizatora przewozu o tym ze zapalaciliscie za przejazd i nalezy sie wam miejsce w autobusie NIC POZA TYM! Najgorsze jest to ze gdy sie kupuje bilet na przejazd z siedzeniami to trafia sie do "bydlowozu" ktory zawsze najpierw jest zapelniany lokalesami ktorzy zajmuja wszystkie normalne miejsca i rozkladaja siedzenia ile dala fabryka a turysci trafiaja na koniec autobusu z kolanami pod broda bez szans na jakiekolwiek reklamacje.
Kazdy hotel, GH, czy biuro turystyczne w Wietnamie sprzedaje takie bilety, wiec jak nie w jednym miejscu to trzeba probowac w drugim, byle do skutku i nie dac sie zrobic w balona jak to sie przytrafilo nam w drodze do Hoi an z Hanoi.
Poza tym nie istnieja lub ja nie wiem o istnieniu tzw. "direct" polaczen dalekobieznych jak np Hoi an - Sajgon, zawsze jest jakas przesiadka! wiec nie dajcie sobie wcisnac ciemnoty.

Czas oczekiwania na podstawienie autobusu wykorzystalismy na smaczny posilek i spacer po okolicznej plazy a potem znow w droge...

Kilka ujec z Nha Trang

Krawiecki zawrot glowy w Hoi an

Kazdy kto podrozuje po Wietnamie predzej czy pozniej trafia do tego miejsca. Ja tu juz trafilem po raz trzeci. No coz lubie sobie z podrozy po Azji przywiezc jakies oryginalne ciuchy... uszyte na miare hehe.
Moj plan byl prosty spodnie i koszula, Dasia wymarzyla sobie kiecke, spodenki i cos tam jeszcze ale ostatecznie pozostala przy sukience i spodenkach. Z moim zamowieniem uwinelismy sie dosc szybko, wybor materialu na spodnie zajal z tego najwiecej czasu reszta to pomiary i pare slow co do wymagan, z koszula poszlo jeszcze szybciej. Kolejne pol dnia zajelo nam a raczej Dasi wytlumaczenie i dogadanie tego co sobie wymarzyla paniom krawcowym w jezyku angielskim, przy czym wietnamki chyba lepiej byly obeznane z fachowym slownictwem niz my....
Nastepnego dnia przy wstepnej przymiarce wskazalem kilka drobnych poprawek co do spodni. Niestety w przypadku zamowienia Dasi bylo juz o wiele gorzej, spodenki okazaly sie o dwa numery za male, wiec trzeba bylo zdjac jeszcze raz pomiary i kroic material od nowa, natomiast w przypadku kiecki - DRAMAT!
Kolejne dwie godziny lamentowania, stanow wrecz histerycznych itp, tlumaczenia co jest nie tak i co nalezy poprawic...
Na szczescie efekt ostateczny okazal sie calkiem niezly wiec moglem liczyc na spokojna podroz powrotna do Sajgonu ktora miala trwac 24h. Na szczescie tym razem w wygodnych lezankach w sleepieng busie...

Ujecia z Hoi an

wtorek, 5 stycznia 2010

Zima w Hanoi

W porownaniu do temperatur jakie bylo nam dotychczas zakosztowac w Hanoi bylo zdecydowanie zimno. Pokoj mielismy ladny i wygodny ale niestety nie przewidziano w nim ogrzewania za to byl przewiewny balkon i azurowe okna. Wietanamczycy ubierali sie w kurtki i czapki zimowe, my w bluzach i cienkich spodniach musielismy wygladac na kosmitow. W ciagu dnia bylo nawet znosnie bo kolo 15C ale w nocy brr... dobrze ze dostalismy duza w miare ciepla koldre i byl boiler na wode pod prysznicem, niestety maly wiec rano kto pierwszy ten lepszy...
W Hanoi nie robilismy nic szczegolnego, szwedaliscmy sie po miescie wtuczajac dobre zarcie i podgladalismy zycie wietnamczykow popijajac w nielicznych o tej porze roku piwiarniach bia hoi. Oczywiscie zaliczylismy ze wzgledu na Dasie jakies tam dwa obowiazkowe punkty zwiedzania ale to bylo wszystko, mialo byc spokojnie i luzacko, po prostu relaks. Ale jak moze byc relaks jezeli jest tak zimno?
Po dwoch dniach wiec kupilismy bilety open ticket i ruszylismy znow na poludnie do Hoi an.

Troche zdjec

A w Hue ciagle pada


Mam pecha. Ostatnio gdy tu bylem dwa lata temu tez padalo ale za to tak ze byla powodz i wraz z Jedrzejem musielismy sie ewakulowac ostatnim autobusem dla "bialasow" do Hanoi.
Tym razem nie musielismy sie ewakulowac ale za to mielismy "swietne" warunki do zwiedzania :/
Jak sie potem okazalo, jeden z przewodnikow podczas jakiejs wycieczki powiedzial nam ze w Wietnamie to na polnocy sa cztery pory roku- tak jak u nas tyle ze bez sniegu, na poludniu sa dwie pory- deszczowa i sucha a na srodku jest pora wietrzna i bezwietrzna- czyli pada zawsze!
Nic to, kupilismy sobie po parasolce w "promocyjnej" cenie i udalismy sie na zwiedzanie slynnej cytadeli co to kiedys skrywala posrod swych murow obronnych purpurowe zakazane miasto. Zakazane to one powino byc ale teraz! A szczegolnie zakazane powinnio byc pobieranie oplaty za wstep na teren budowy w wysokosci 55d.
Ogolnie rzecz ujmujac nie wiele tego zostalo co kiedys sluzylo wietnamskiemu cesarzowi, poza kortem tenisowym i teatrem na ktorym trzepie sie dodatkowa kase od turystow. Calkowite zenula. Jedynie sloni zal... przykutych lancuchami do drzewa.
W Hue bylismy jedna noc i udalismy sie dalej na polnoc do stolicy Hanoi.

Zdjecia z Hue