poniedziałek, 1 marca 2010

Prawie jak w raju

Prawie robi wielka różnicę jednak o tym później...
Podróż trwała niewspółmiernie długo w stosunku do ilości kilometrów jakie trzeba było przebyć ale to zasługa "fenomenalnych" dróg na Filipinach, myślę że na wzór Polskich z lat osiemdziesiątych z domieszką Ukraińskich i górskim szlakiem na Śnieżkę. Całą drogę przespałem na niewygodnym siedzeniu przebudzając się na licznych przystankach. Po jakiś trzech godzinach nareszcie dotarliśmy do celu. Zaraz po dotarciu na miejsce zostaliśmy obskoczeni przez naganiaczy. Ponieważ nie mieliśmy żadnej rezerwacji ani koncepcji na nocleg daliśmy się takiemu jednemu zaciągnąć do ichniego "kurortu" gdyż oferował go w całkiem godziwej cenie po 500 peso za bambusowa chatkę. By dotrzeć na miejsce musieliśmy się przejść ponad kilometr po szerokiej plaży w upalnym słońcu grzęznąć w białym wilgotnym pisku po kostki. NARESZCIE! takie Filipiny jakie sobie wyobrażaliśmy i o jakich marzyliśmy planując ten wyjazd! Po dwóch tygodniach szwędania się bez potrzeby po filipińskich wyspach mieliśmy to czego tak nam brakowało, a wystarczył godzinny lot z Manili i 3 godziny "rollercostera" po filipińskich drogach. Tak powitał nas Sabang - szumem błękitnych fal, olśniewający Słońcem i białym drobnym gorącym i wilgotnym piskiem pod stopami.
Zziajani dotarliśmy po 20 min do GH.  
                                   zabawa w falach
Oczekując na zakwaterowanie spędziliśmy godzinę czasu na rozmowach z grupą Polaków, która właśnie zwalniała "nasze" przyszłe bungalowy.
Chatki okazały się bardzo skromnie wyposażone ale za to w świetniej i urokliwej lokalizacji. Ochoczo jednak zakwaterowaliśmy się i po prysznicu ruszyliśmy na "miasto". Po wstępnych oględzinach okazało się że nie jest tak źle jak się wydawało na miejscu gdzie ceny za napoje i jedzenie były dość niekorzystne na nasza kieszeń. Rozpoznanie terenu i sklepów oraz jadłodajni zajęło nam dwie godziny choć można to było zrobić w 20 min. Po posiłku i zakupach wróciliśmy do GH gdzie do późnych godzin nocnych w towarzystwie międzynarodowym snuliśmy rozmowy o podróżowaniu i różnicach kulturowych. Nie obyło się również bez nauki narodowych toastów. Dzięki wrodzonej Polskiej gościnności (Magdy i Moniki) międzynarodowe towarzystwo przy podarowanej Żubrówce długo jeszcze się uczyło "na zdrowie".
Kolejne dni upływały nam na słodkim leniuchowaniu i nic nie robieniu. Opalanie przerywaliśmy na posiłki i spacery do miasteczka po zapas trunków i owoców a z czasem na posiłek w innej restauracji. W tak zwanym międzyczasie odbyliśmy obowiązkową wycieczkę do podziemnej rzeki która okazał się warta swojej "sławy".
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.
                                  tak mieszkaliśmy

Pierwsza skończyła się gotówka a właściwie peso. Kurs dolara na miejscu jest nieprzyzwoicie złodziejski więc z tego powodu po koniecznej wymianie 100$ byliśmy w plecy dobrą kolację lub jeden nocleg. Po drugie po dwóch dniach skończyła się ładna pogoda i zaczęło lać prawie przez cały dzień a do tego bardzo mocno wiać. Na początku poszliśmy się wyskakać w dużych morskich falach, ale po kolejnym dniu sztormu mieliśmy dość ciągłego szumu morza. Na domiar złego obsługa zaczęła nas olewać i każde nasze zamówienie robiła z taką opieszałością i łachą że musieliśmy sobie poszukać innej jadłodajni co w ostateczności wyszło na naszą korzyść. Niezależnie od wszystkiego prąd w Sabang bywa ale głównie go nie ma więc po 2200 zapadały "egipskie ciemności" i tylko świeczki i latarki pomagały się nie pozabijać o siebie w małym domku. Jedynie oglądanie filmów na laptopie na werandzie przypominało nam że jednak gdzieś musi być cywilizacja. Z drugiej jednak strony miało to swój urok. Stłumiony szum morza, ciepła wilgotna bryza, nieprzenikniona ciemność, weranda bambusowej chatki, lokalny baileys z rumu i my blisko siebie na bosaka oglądający film.... eshh ależ to romantyczne, gdyby tylko nie to cholerne robactwo co nas niemiłosiernie gryzło. Więc też trzeba było wydawać pieniądze na repelenty w cenie dalece odbiegającej od normalnej.
Czas mijał szybko a pieniędzy ubywało w kieszeni. Za ostatnią gotówkę co do jednego peso po 5 nocach musieliśmy wracać. Żal było opuszczać Sabang bo znów wyszło piękne słońce? a morze tak cudownie szumiało łagodnymi falami....
Opuściliśmy Sabang w ciasnym jepneju? w samo południe w pięknym słońcu z głębokim przekonaniem że kiedyś jeszcze tu wrócimy!


moje rajskie wspomnienia
a takie wspomnienia są Dasi

Special bonus - "głupie mordy"

Blisko celu

 
Po dotarciu na Palawan spędziliśmy cały dzień w Puerto Princessa gdzie obejrzeliśmy lokalne sklepy z pamiątkami oraz zjedliśmy bardzo dobra kolację na przeciwko naszego GH. Z oszczędności wybraliśmy coś pomiędzy koszarami a klasztorem i zamieszkaliśmy 10 min na piechotę od centrum miasteczka. Po PP wszyscy poruszają się trycyklami więc na każdym rogu byliśmy namawiani na podwózkę ale jak zwykle poruszaliśmy się na piechotę ku nie zadowoleniu lokalesów.
Już pierwszej nocy przekonaliśmy się boleśnie że PP to miejsce bardzo turystyczne a za razem zadupiaste jak całe Filipiny, bo po 1900 wszystkie normalne sklepy były na głucho zamknięte a te otwarte oferowały towary tylko dla turystów po okazyjnej cenie 400% większej niż normalna. Żeby kupić browara i Tanduay rum nałaziliśmy się chyba z godzinę nie mówiąc o znalezieniu czegoś na popitkę typu sprite. Oczywiście nie znając topografii miasteczka daliśmy się zrobić w balona lokalesom i poszliśmy w złym kierunku w stronę lotniska gdzie były o tej porze otwarte tylko "takie sklepy". Nie zrażeni niepowodzeniem spędziliśmy resztę wieczora w towarzystwie Magdy i Moniki u nich na werandzie popijając wszystko to co nam się udało wspólnie zakupić - ot Polaków późno nocne rozmowy przy czymś mocniejszym, było o życiu, miłości i związkach, zdradach itp...
Następnego dnia rano ruszyliśmy do Sabang naszego głównego celu pobytu na Palawnie. Najpierw dotarliśmy trycyklem na dworzec autobusowy by załapać się na jeden z dwóch autobusów/jepenejów z PP do tego miasteczka a raczej nadmorskiej wioski/kurortu, które odjeżdżają bardzo rano jeden koło 0600 a drugi koło 0930. Po wrzuceniu bagażu na dach autobusu i solidnym przymocowaniu do bagażnika, mogliśmy poświęcić resztę czasu na zjedzenie śniadania z miejscowymi i zrobienie kilku zdjęć. Po niedługim czasie ruszyliśmy ku naszemu przeznaczeniu...